Determinacja zwykłego człowieka

MV5BMDBhOTMxN2UtYjllYS00NWNiLWE1MzAtZjg3NmExODliMDQ0XkEyXkFqcGdeQXVyMjMxOTE0ODA@._V1_SY1000_CR0,0,631,1000_AL_
źródło zdjęcia: https://www.imdb.com/title/tt1213641/mediaviewer/rm498615552

Nie bez powodu ludzie chcą wylecieć w kosmos. Dystans, samotność i opuszczenie czasem są potrzebne, żeby spojrzeć na pewne rzeczy z odpowiedniej perspektywy. Dodatkowo, gdy spoczywa na tobie presja, odnosisz wrażenie, że ciśnienie-choć normalne na Ziemi zaczyna rozwalać ci czaszkę bez konieczności wystrzelenia siebie poza atmosferę.

Dlaczego o tym mówię? Ponieważ taki właśnie jest „First Man”. Nie spodziewajcie się w tym filmie fajerwerków i ostrych scen seksu, bo zwykłe życie obfituje w tego rodzaju emocje, które wybuchają bez konieczności naładowania ich tanią iskrą. Również na ekranie.

Kamera prowadzona ręką Damiena Chazelle wprowadza nas już od samego początku w dynamikę pewnego wydarzenia. Jest nim próbny lot nad powierzchnią Ziemi. Ów lot odbywa niejaki Neil Armstrong, zmagający się z opanowaniem techniki w nieznanych dotąd sferach. Dużo łatwiej wszak jest nadawać rozkazy będąc na bezpiecznym gruncie, niż- tak jak Armstrong musieć działać w sytuacjach, z którymi wcześniej nie miało się do czynienia. Nie trzeba bowiem być geniuszem, by wiedzieć, że w latach 60. XX wieku działania astronautów były bardziej niż ryzykowne, a samo poznawanie kosmosu równie nieodgadnione, co pierwsze odkrycia geograficzne.

Mamy zatem, co prawda nie hitchcockowskie trzęsienie ziemi, czyli obecność widza w każdym epicentrum sytuacji. Nie widzimy bowiem ruchu maszyny od zewnątrz tylko, tak jak Armstrong siedzimy w ciasnym kokpicie opatrzonym milionem kabli i innych pomniejszych przycisków. Wcale nie jest spektakularnie, jest w głównej mierze dziwnie, a ja już na początku seansu złapałam się na tym, że stresuję się sytuacją, którą widzę na ekranie.

Bo oglądanie zdezorientowanego niekiedy człowieka, który nie wie czy dnia następnego wróci do rodziny będzie emocjonujące. Co innego słyszeć o jakimś zdarzeniu, a co innego być jego naocznym świadkiem lub prawdziwym uczestnikiem. Działania Armstronga są zatem- jak możecie się domyślać po stokroć bolesne, ponieważ nie tylko wykonuje on niebezpieczny zawód, lecz przede wszystkim każde z jego działań wpływa bezpośrednio na rodzinę. Nie znam osoby, która mogłaby z ręką na sercu powiedzieć, że wszystko co robiła w pracy nigdy nie wyszło poza jej mury, nie oddziaływało psychicznie na osoby, które zna lub nie wywoływało żadnych stanów depresyjnych. Stąd tylko o krok od pełnej izolacji i skierowania się do najbliższego sklepu monopolowego.

Dzięki temu, że „First Man” nie obfituje w natłok bohaterów możemy mniej więcej rozeznać się w ich rysie charakterologicznym. Jest zatem sąsiad Neila Armstronga- Ed White mający w perspektywach odbycie wielkiej wyprawy na Księżyc, żona Neila- Janet Armstrong bez której film byłby o niebo gorszy czy mówiący prostu z mostu i irytujący dla reszty Buzz Astral Aldrin. Czego najbardziej mi szkoda to nie poświęcenia większej ilości czasu ekranowego ostatniej wymienionej przeze mnie dwójce, ponieważ ich potencjał fabularny i aktorski mógł zostać dużo mocniej wykorzystany.

Film nie raz i nie dwa jest po prostu smutny. Smutny, ponieważ przedstawia śmierć, zmaganie się z chorobą, nieporozumienia, braki w komunikacji. Nie można wszak nie zauważyć, że traumatyczne doznania astronautów, ich walka z technologią i nieprzewidzianymi sytuacjami oddziałują na resztę ludzi, z którymi żyją. Są traumy, depresje i ciągła niepewność. Trochę żałuję, że reżyser nie uraczył nas większą porcją wydarzeń związanych z życiem żon astronautów i tym, jak wyglądała ich egzystencja po śmierci mężów. Podobnie jest z pewnym fragmentem filmu, który ze względu na to, że jest spoilerem pozwolę sobie pominąć.

Oszczędny w mimice i słowach Ryan Gosling swoją grą aktorską ukazuje widzom zwykłego człowieka, który swą determinacją z uporem maniaka dąży do celu. To obsesyjne zachowanie porównać można do wielu innych zawodów, dzięki czemu produkcja jest dużo bardziej uniwersalna. Tym samym wszelkie działania związanie ze szkoleniem pilotów, uczeniem się na błędach przy porażkach można przypisać wielu innym branżom, choć szczerze się przyznam, że osobiście nie byłabym skłonna tyle razy znosić fanaberie oraz zachowanie Neila tak jak robiła to Janet Armstrong. Brawa należą się zatem Claire Foy, która stworzyła z Goslingiem idealne duo, potrafiące kilkoma gestami i samym wyrazem twarzy ukazać napięcie i relację między dwojgiem bliskich sobie ludzi.

Kolejny pozytyw idzie w stronę przedstawienia historii lądowania na Księżycu. Ukazywane są bowiem media, prasa i telewizja na przemian chwalące lub depczące plany podboju kosmosu. Są również protestujący ludzie, lata sześćdziesiąte i sensowne argumenty ukazujące wady i zalety faktu, że „biali lecą w kosmos”, gdy inni szarzy obywatele muszą płacić podatki i zmagać się z biedą. Te przytoczone wypowiedzi, nierzadkie nieudane próby wyjścia poza atmosferę oraz katastrofy w formie ludzkich ofiar dają widzowi furtkę do wydania własnego osądu na temat działań NASA i jego pokrewnych instytucji.

Damien Chazelle zrobił coś jeszcze. Przekonał mnie, że leciałam w próżni z Ryanem Gosligniem. Każdy z widzów był w tej samej kapsule, czuł te same krople potu i częściowe podniecenie połączone z trudnymi do przewidzenia konsekwencjami. Świetnie więc sprawdzają się kwestie techniczne związane z zaprezentowaniem startu, lotu, lądowania, otwarciem włazu i… kompletną ciszą. Idziemy zatem z głównym bohaterem nie tylko w głąb krateru na Księżycu, ale i w głąb spraw, z którymi musi się rozliczyć.

Na sam koniec wisienka na torcie w postaci przybrudzonej, nieco ziarnistej taśmy filmowej, a raczej filtru (nie tego z Instagrama), który powoduje, że „First Man” ogląda się jak rasową produkcję z lat 60. Nie byłabym również sobą, gdybym nie wspomniała rewelacyjnej ścieżki dźwiękowej autorstwa Justina Hurwitza. Gdzieś w tle leci syntezator, piła, skrzydła samolotu („Multi-Axis Trainer” <3) i smyczki, a ja z ukontentowaniem włączam je sobie po raz kolejny.

Jestem Spider- Manem.

1410_spider-man-homecoming_620x350

Jestem Spider- Manem. Staram się funkcjonować jak przykładny obywatel, ale nikt tego nie docenia. Kiedy zaś dzieje się coś niedobrego w moim życiu mało kogo to obchodzi. Przechodziłam taki etap, że nie chciało mi się egzystować: w końcu co za różnica, jak postąpisz, skoro tym, co bardziej są bezwzględni powiedzie się lepiej. Czasem nachodzi mnie myśl, że może lepiej byłoby stać się kimś drastycznie niemoralnym, by osiągnąć swój cel. Z tym, że nie.

No właśnie: nie. Myślę, że Peter Parker też mógł mieć tego wszystkiego po dziurki w nosie. Jego przełożony Tony Stark ma na niego kolokwialnie mówiąc wywalone, szkoła to kolejne bagno, które polega na przejściu przez mających coś do ciebie ludzi (znam to z autopsji), a już pomijając te dwie kwestie nikt tak naprawdę Spider- Mana nie docenia.

W tym właśnie tkwi moim zdaniem siła filmu w reżyserii Jona Wattsa: potrafię zrozumieć, czemu Peter Parker jest rozedrgany. Jest młody, posiada niesamowite zdolności, więc coś powinien dzięki temu zyskać. Czy zyskuje? Niekoniecznie. Iron Man, choć też jest super bohaterem wiedzie dostatnie życie i (przez dłuższy czas) toczy beczki ignorancji względem młodego Parkera. Widzę tu ogromne podobieństwo w tzw. dorosłym życiu: bierzesz sobie kogoś na mentora, podziwiasz go, chcesz się od niego uczyć, a on machnie na ciebie ręką jak na kolejnego psychofana. Uważam, że świetnie wyszło w „Spider- Man: Homecoming” to nakreślenie różnicy statusów społecznych wśród zamaskowanych mścicieli. To, że spada na ciebie tak często wyśmiewana w Internecie wielka odpowiedzialność, nie oznacza, że spoczniesz na laurach.

W filmie nie brakuje ducha współczesności: Peter Parker nagrywa telefonem swoje rytualne przejście do klubu Avengersów, filmuje chrapiącego Happy’ego i jest pełen entuzjazmu. Jest to absolutnie zrozumiałe w jego sytuacji i świetnie zagranie przez wcielającego się w postać Człowieka- Pająka, Toma Hollanda. Jeżeli ktoś myślał, iż nie da się wycisnąć nic nowego z tego sztandarowego bohatera serii Marvel, mylił się sromotnie. Tym samym dostosowana jest również do czasów obecnych postać wiecznie dogryzającego Flasha: jest DJ-em na imprezie, a to moi kochani oznacza w pewnych sytuacjach władzę. Nie bije Petera fizycznie, lecz psychicznie i próbuje czasem intelektualnie.  Mamy również do czynienia z reinterpretacją jednej z kobiet mających wpływ na dalsze losy Petera (mam rację?).

Muszę powiedzieć, że w początkowych scenach filmu, gdy do akcji wkracza przedstawicielka jednej z firm Stark Industries, prawie parsknęłam śmiechem. Jest to jedna z bardziej życiowych sytuacji, bo nie raz i nie dwa, administracyjno- rządowe rozgrywki postanowiły być ważniejsze od ludzi. Jest to też istotne, aby widz wciąż miał do czynienia z wyważeniem sytuacji: wszak nie każdy będzie obchodził się losem robotników. Co nie znaczy rzecz jasna, że obsesyjne zachowanie Vultura jest usprawiedliwione. Podoba mi się jednak to, iż nie mamy do czynienia z nadmuchanym narkotycznym dymem Mr Straszakiem, tylko zwykłym człowiekiem, czerpiącym swoją siłę z pozaziemskiej technologii.

Spider- Man w tym dziele naprawdę dojrzewa. Najpierw chce szpanować, przypodobać się znajomym z klasy, próbuje złapać złoczyńców, choć początkowo idzie mu to nieudolnie- zwłaszcza próby przesłuchania. I choć ma umiejętności dające przewagę nad „zwykłymi ludźmi” nie zawsze będą one odpowiednie. Czasem potrzebna będzie interwencja szarych, niepozornych obywateli.

Dużo jest w „Spider- Man: Homecoming” młodzieńczego powiewu. Kolega Petera- Ned w odpowiedni sposób nada humorystycznych aspektów dziełu, kiedy trzeba stanie się głosem doradczym naszego bohatera- a poza tym scena, w której mówi „ja właśnie oglądałem pornosy” jest tak zrobiona, iż większość ludzi na sali kinowej buchnęła gromkim śmiechem. Na marginesie mamy do czynienia z kolejną produkcją nawiązująca do sagi Gwiezdnych Wojen (ciekawe, który to raz z rzędu).

Czytałam gdzieś głosy zadziwienia wobec faktu, iż ciocia May jest atrakcyjną kobietą w średnim wieku. Cóż dla mnie nie jest to ani porażające, ani fascynujące, zresztą Marisa Tomei to aktorka z wysokiej półki, która świetnie radzi sobie w każdej roli. Za to zadziwia mnie ukazywanie w pierwszej piątce obsady filmu postaci granej przez Gwyneth Paltrow, choćby dlatego, że przez całą produkcję wkrada się na bagatela kilka minut.

Poza tym świetnie wypadają wstawki z Kapitanem Ameryką i jego moralitetami wygłaszanymi na kasecie wideo. Jeśli kiedykolwiek trafiłabym na tego typu karę, nie miałabym nic przeciwko słuchaniu zamaskowanego Steve’a Rogersa. Zwłaszcza, gdy weźmiemy pod uwagę kuriozalność owej sytuacji i obecny status Kapitana.

No a poza tym bardzo podoba mi się utwór muzyczny umieszczony na napisach końcowych (tak wiem, kto to śpiewał). Takim Spider- Manem być mogę.


Źródło obrazka: https://www.sdpnoticias.com/geek/2017/03/24/marvel-lanza-nuevo-poster-de-spider-man-homecoming.

The hunger has returned to Mr. Brook’s brain.

Mr._Brooks_2007_8
http://movie.info/mr-brooks

God, grant me the serenity to accept the things I cannot change, courage to change the things I can, and wisdom to know the difference. Living one day at a time and enjoying one moment at a time, accepting hardships as the pathway to peace. Taking, as He did, this sinful world as it is and not as I would have it, trusting that He will make all things right if I surrender to His will, that I may be reasonably happy in this life, and supremely happy with Him forever in the next. Amen.

Stoi przed lustrem. Wypowiada mantrę. Wydaje mu się, że to już przeszło. Że nie będzie znów zabijać, że powstrzyma ten nałóg, tak bardzo destrukcyjny, że aż włos jeży się na głowie. O kim mowa? O Earlu Brooksie i jego problemie.

Przymierzałam się do tego filmu jakiś czas temu, ale albo oglądałam go od środka, albo nie miałam nastroju. Przyznam się też szczerze, że osoba Kevina Costnera nie należy do wabika, dzięki któremu spojrzę łaskawie na daną produkcję. Nie byłam zachwycona „Wodnym Światem” puszczanym miliard razy na TVN-ie, a „Robin Hood: Książę Złodziei” trzyma mnie z powodu świetnego Rickmana. Jednak było coś w tym  tytule, że postanowiłam dać mu szansę, może tematyka stricte kryminalna, która (jak już wiecie) zawsze będzie mnie już mocniej pochłaniała.

Muszę powiedzieć, że początek filmu jest rewelacyjny. Enigmatyczny, nieco gorączkowy wstęp świetnie wprowadza nas w zarys fabuły, w którym tylko my wiemy, z czym będzie zmagać się tytułowy Mr. Brooks. O co więc chodzi? O nasze demony.

Bo wiecie, jest mi coraz trudniej zmobilizować się do robienia czegokolwiek. Nie chce mi się. Bagatela rok przerwy widnieje między moimi poszczególnymi postami, a ja jak siedziałam w rozkroku, tak robię to nadal. Nie mam ochoty. Nie chcę. Wszyscy są ode mnie fajniejsi, a ja wylewam li i jedynie popłuczyny. Podobała mi się Jessica Jones, ale miast dodać jakąś przyzwoitą notkę siedzę na łóżku i wspominam ostatniego kaca. Ja i Jessica jesteśmy do siebie podobne w tym aspekcie, w którym chodzi o destrukcyjny wpływ na własną psychikę oraz bliskich. Prawie jak ileś tam milionów osób na Ziemi.

Po co o tym mówię? Bo „Mr. Brooks” to dość trafne (choć metaforyczne) podsumowanie moich ostatnich obsesji, które pragnę gdzieś oddalić, a kompletnie nie potrafię. Ile można. Co prawda z mej głowy nie ulatnia się (jeszcze)  zacniejsza kopia Suzarro, ale jak to mówią lepiej nie wywoływać wilka z lasu.

Wróćmy do produkcji. Historia nasza dzieje się z perspektywy Earla Brooksa (Kevin Costner), który lubuje się w schematycznym i sterylnie dokładnym rodzaju morderstwa. Miał przerwę w swych działaniach, lecz nie znaczy to, że przestał myśleć o swoich czynnościach. To nie takie proste, jeśli ma się do czynienia z podwójną osobowością w postaci niejakiego Marshalla (William Hurt) – który jest fizycznym alter ego naszego protagonisty. Tak, protagonisty, bowiem całą fabułę śledzimy przy pomocy losów Earla Brooksa, czy to się nam podoba, czy  nie.

Pewnego dnia, gdy „zabawy” Brooksa zostaną wystawione na światło dzienne, zmierzy się on nie tylko ze zdeterminowaną detektyw Tracy Atwood (Demi Moore), ale i z mężczyzną (Dane Cook), który  zdaje się go szantażować, ponieważ był świadkiem dokonania przezeń zbrodni. Jednak nie jest to film, który poda nam wszystko na tacy. Wręcz przeciwnie- reżyser będzie bawił się pewnymi schematami, dzięki czemu widz nie uraczy wrażenia wtórności.

Jesse, you know what would make me feel really safe right now? If you got hit by a truck and died!

Nie do końca  przekonała mnie postać (kreowanej na feministyczną) Tracy Atwood, będącej moralną przeciwwagą Earla Brooksa. Jest kobietą niezależną finansową- w przeciwieństwie do żony naszego protagonisty, do tego na karku ma konflikty z byłym mężem-utrzymankiem. Memu oku nie umknęło też, iż detektyw Atwood była niejako upokarzana przez swojego „ex”: nie tylko dlatego, że zdradził ją z wieloma kobietami (w tym z kręgu rodziny Atwood), lecz również z tego powodu, że wykorzystywał jej wcześniejsze śledztwo, by wyłudzić pieniądze przy rozwodzie. I choć cała ta otoczka zrobiła mi niesamowity smaczek, podczas seansu bardzo szybko pękła, ponieważ zabrakło elementu spójnego, który pozwoliłby mi utożsamić się z przeciwniczką  Brooksa.

Co innego Marshall, brawurowo odegrany przez Williama Hurta, przywodzący na myśl postać Ryuka z „Dath Note”. Nikt nie widzi go poza Earlem, w dodatku posiada on równie soczyste poczucie humoru, co wspomniany wyżej Shinigami. Zdaje się to być rewelacyjnym połączeniem, ponieważ komentarze Marshalla oraz jego obserwacje stanowią dopełnienie charakteru Earla Brooksa: moment, w którym Brooks rzekomo wchodzi w dialog z Marshallem, bądź śmieje się z jego dowcipów jest na wagę złota.

Problemem filmu jest jego powolna narracja, ponieważ z początku mamy do czynienia z tajemnicą, a potem (niestety) punkt ciężkości gdzieś zanika. Nie ma odpowiednio wyważonego balansu, który w thrillerach jest niezwykle ważny. Dlatego też nie będziemy  maksymalnie zaabsorbowani podanym  przebiegiem  zdarzeń- chociaż zdaję sobie sprawę, że moja percepcja  jest tu zbyt emocjonalna.

Pozytywne wrażenie zaś zrobił na mnie Kevin Costner, nie prezentujący (tym razem) jednego wyrazu twarzy. Świetnie wcielił się w postać psychopatycznego mordercy, który stara się pogodzić swe chore zachcianki z kreacją przykładnego męża i człowieka roku. Nie ma tutaj nad ekspresji, jedynie skupienie i dojście do celu. Tym samym nie tak dobrze sprawdza się w porównaniu do Costnera rola Demi Moore, choć być może scenariusz nie dawał jej  zbytniego pola do popisu.

Mamy zatem kilka utworów w charakterze Indie, elektroniczną niepewność pasującą do  klimatu historii (niezwykle zacne The Thumbprint Killer) i mój problem z faktem, że to mogła być znacznie bardziej udana produkcja. Dobry poziom to nie wszystko.

Wszystkie cytaty pochodzą ze strony: http://www.imdb.com/title/tt0780571/quotes.

Krótki film o introwersji

pagowski-poster01582
Źródło obrazka

Na szczęście nie jestem zobligowana do wypowiadania się w specjalistyczny  sposób, dzięki czemu raz na (ruski) rok jestem w stanie wyprodukować jakąś notkę. Myślałam o wielu rzeczach, które mogłabym tu poruszyć i przypomniało mi się coś, co ostatnio gdzieś zostało mi w pamięci i nie mogło do końca z niej wyemigrować. Mam tu na myśli twórczość Krzysztofa Kieślowskiego, którą zapewne każdy znać powinien, choć niekoniecznie każdy ma ochotę być zmuszanym do nadrabiania dzieł słynnych reżyserów.

Na tapetę pójdzie dzisiaj „Krótki film o miłości”, czym natchnęło mnie zachowanie mojego dalszego znajomego, będącego cichym admiratorem Grażyny Szapołowskiej[1]. Nie każdy musi być koneserem gry aktorskiej ww. artystki, acz nie da się ukryć, iż pani Grażyna w annałach polskiej kinematografii zapisała się na stałe, o czym za chwilę.

Introwertyzm może kojarzyć się niektórym z wewnętrznym przeżywaniem siebie oraz swoich lęków. Istnieją powszechne stereotypy równające introwertyzm z nieśmiałością. W końcu łatwiej jest coś (lub kogoś) zaszufladkować, niż wejść w dialog. Ja w dialog z filmami Krzysztofa Kieślowskiego wejść próbuję, acz nie wiem czy z właściwym skutkiem.

O czym jest więc film? Każdy może zinterpretować go na swój sposób, bo choć mamy do czynienia z prostą formą, kojarzącą się z zaprezentowaniem (obyczajowego) wycinku z życia (bez stosowania technicznych fajerwerków), doświadczać możemy swoistego zespolenia z jego treścią. Bardzo dobrze jest zresztą film ów obejrzeć przynajmniej dwa razy, bo złapałam się na tym, iż ponowny seans szerzej otworzył mnie na pewne aspekty.

„Krótki film o miłości” ma właściwie dwóch aktorów: mężczyznę i kobietę. Mężczyzną jest młody chłopak Tomek (grany przez Olafa Lubaszenko), rytualnie podglądający przez lunetę starszą od niego, sensualną artystkę Magdę (w którą wciela się Grażyna Szapołowska). Historię tę widz obserwuje głównie z punktu widzenia owego młodzieńca, który ma swój harmonogram dnia, podporządkowany możliwości „spotkania się” z Magdą. Tomek twierdzi, że to miłość, choć jest to w pewnym momencie kwestionowane zarówno przez sam obiekt jego westchnień, jak i widza. Z pewnością można zauważyć, iż nie mamy do czynienia ze źle kojarzącym się przejawem stalkingu- acz z początku czułam się niezręcznie obserwując głównego bohatera i jego działania. Jeżeli dla kogoś intymność jest równie ważna co i dla mnie, szybko zrozumie co miałam na myśli. Dla Tomka jednak to co robi nie jest wcale dziwne, on chce rozkoszować się możnością oglądania Magdy chociażby z dystansu. To dość niedojrzałe podejście do uzewnętrzniania swoich uczuć z czasem staje się zrozumiałe, jeżeli wnikniemy w samą osobę Tomka:  jego brak doświadczenia w sferze uczuciowej, a przede wszystkim samotność. Jego przyjaciel wysyła mu kartki z dalekiego kraju, a więc nie jest z nim na co dzień, a towarzystwo miłej, starszej pani u której Tomek pomieszkuje nie zastąpi mu właściwych bodźców. Tomek myśli, że to co robi jest właściwie, ponieważ tak naprawdę (chyba) nikt nie pokazał mu jak wygląda normalna próba poznania drugiej osoby i stworzenia ciepłej oraz bliskiej relacji międzyludzkiej.

Dla mnie w filmie zaprezentowano coś na kształt uczuciowego introwertyzmu- widać to zwłaszcza w momencie, gdy Tomek obserwuje zachowanie sfrustrowanej Magdy na poczcie i przez cały czas obmyśla jak się do niej zbliżyć. Choć wydaje się to dziwne, jest jedynym sposobem na to, by taki zamknięty w sobie i wrażliwy człowiek mógł dotrzeć do osoby z zewnątrz. Podobnie jest moim zdaniem z Magdą- choć zdaje się być wyzwoloną, pewną siebie kobietą pełną pasji, jest ona tak naprawdę równie samotna co Tomek. Mężczyźni, którzy przychodzą do Magdy raz po raz szybko ją opuszczają i ona znów staje się wyizolowanym kłębkiem nerwów, próbującym swoje życiowe rozbicie przekazać za pomocą sztuki. To jednak też nie wychodzi, Magda staje się cyniczna, oceniając Tomka z punktu widzenia swoich życiowych doświadczeń. Owo starcie dwóch różnych, tak skrajnie odmiennych od siebie biegunów pod względem doznań o charakterze erotycznym oraz międzyludzkim tworzy w punkcie kulminacyjnym mieszankę wręcz doskonałą, choć i doskonale destrukcyjną.

Oszczędność treści, formy, dialogów wcale nie psuje odbioru w smakowaniu się seansem. Tym bardziej wydaje się on bardziej realny, bardziej namacalny, to powoduje, iż mamy do czynienia z historią, która mogła przydarzyć się każdemu z nas, czy też mitycznemu sąsiadowi. Nie będę bawić się w dopisywanie interpretacji wobec postaci granej przez Artura Barcisia, bo z pewnością można zauważyć, iż Kieślowski wplata go jako swoistego ducha filmu. Stanowi jakiś równoważnik, bądź zapowiedź złych lub dobrych rezultatów działań bohaterów. Mamy również dużo symboliki (np. rozlane mleko, wróżenie z kart, wahadełko), która co prawda nie musi każdemu się podobać. Nie spotkałam się z tego typu zabiegiem w filmach innych reżyserów, co tym bardziej podkreśla twórczy wkład i indywidualność dzieł Krzysztofa Kieślowskiego. Jeżeli potrafisz rozpoznać reżysera za pomocą kilku kadrów, bądź kilku zabiegów czy to montażowych, czy to wizualnych, oznacza to, iż nie bez kozery powyższa osoba stanęła za kamerą[2].

Nie da się ukryć, że w produkcji prym wiedzie Grażyna Szapołowska. Jej postać Magdy jest w moim odczuciu postacią ikoniczną: idealnie połączyła bijący od jej postaci seksapil, pomieszany z inteligencją oraz rozedrganiem. Świetnie wtóruje jej Olaf Lubaszenko, który poniekąd kontrastuje z osobą (wydającej się ekstrawertyczną w swych działaniach) Magdy. Tomek to postać początkowo wyważona i zamknięta w sobie, a prezentująca ogromną gamę emocji, ujawniającą się w scenie w domu jednego z bohaterów. Wielkie brawa dla wyżej wspomnianej dwójki za to, że tak świetnie wyszło im skontrastowanie dwóch zupełnie innych osób, które tak naprawdę okazują się być do siebie bardzo podobne.

„Krótki film o miłości” to dopracowany obraz parabolicznej opowieści o obnażeniu, podparty delikatną i pełną nostalgii muzyką Zbigniewa Preisnera, prezentujący coś, co spokojnie nazwać można perfekcyjnym minimalizmem. Obraz do którego wrócę pewnie nie jeden raz.

[1] ów znajomy oznaczył się na pewnym popularnym portalu społecznościowym, iż spędził sylwestra 2016/2017 z panią Grażyną. Prawdziwie oddany fan.

[2] Nie mówię tutaj o przypadkach wszystkich reżyserów, ponieważ twórczość takiej Katarzyny Rosłaniec raczej do mnie nie przemawia.

„I’m sexy as hell, but I cover my face.”

deadpoolbar

Jeżeli istnieje coś bardziej irytującego, niż kolejka do damskiej toalety, to są nimi ludzie próbujący udawać mądrzejszych od ciebie. No wiecie, chcecie rozładować sytuację, sypnąć dowcipem, a ci wam udowodnią, że jesteście głupkami bo nie rozmawiacie non stop o-poważnych- kwestiach. Gdybym miała na takie rzeczy ochotę włączyłabym sobie dramat, ewentualnie programik pokroju „Trudnych spraw” (polecam odcinek z Dariuszem).

W ten właśnie sposób w świat kina super bohaterów wszedł sobie „Deadpool”. Filmowa kategoria R, głosy oburzenia, że produkcja jest wulgarna i w ogóle kino dla gimnazjalistów. Skoro mamy w tym świecie zróżnicowanie, to dziwi mnie zdumienie ludzi, którzy nawet nie tkną palcem, żeby wyszukać sobie ów tytuł. Może dowiecie się dzięki temu jaka była koncepcja powstania  i czy warto iść z 13- latkiem (see what I did there).

Jak zwykle obejrzałam tę produkcję po tym, gdy opadła wrzawa, zresztą nic dziwnego, biorąc pod uwagę mój brak subordynacji. Pamiętam tylko plakat i wyzywającą pozę naszego protagonisty. Czy mnie tym zachęcił? Ależ oczywiście.

Zacznijmy od tego, że film kupił mnie samym początkiem, czyli panem w czerwonym stroju, próbującym coś szkicować. Takie malunki skojarzyły mi się z marszu z cyklem „Charlie the Unicorn” i nie bez powodu, jeśli dotrwacie do napisów końcowych. Ale nie o tym miałam mówić. „Deadpool” ładnie przeplata się z elementami retrospekcji, zatem otwarcie filmu jest zwieńczeniem fabuły , no i jest to zabieg dobry.

Historia opowiada o tym jak Wade Wilson, jegomość trudniący się specyficznym fachem, dowiaduje się, że ma pewien problem. Ów problem spowoduje, iż postanowi poddać się niebezpiecznym i nie zatwierdzonym przez rząd eksperymentom (a jakże), które zmienią go nie do poznania. I w sposób dosłowny, to nie będzie „Spider- Man” vel Andrew Garfield, którego nawiasem lubię. Cała twarz, jak i postura Wilsona przybierze postać mało atrakcyjną, więc Wade postanowi nosić maskę i fikuśny outfit, który pozwoli mu zakryć krew (trzeba oszczędzać na wodzie). Po co tak właściwie? Dla zemsty.

Film bardzo ładnie rozprawia się z kinem adaptującym komiksy, a mianowicie rubasznie żartuje z konwencji. Jak jest walka ze zbirami, będzie bezsensowne liczenie naboi, mimo, że broń leży obok przy zmasakrowanych  wrogach. No i właśnie jest masakra, dużo masakry, to nie jest okrojone mordobicie pokroju PG- 13. Oczywiście nie przesadzałabym z tym szkarłatem na ekranie, acz nie da się ukryć, że Deadpool grzeczny nie jest.

Od groma niecenzuralnych dialogów, seksualne podteksty w najmniej odpowiednich momentach, to właśnie jest wizytówką tej produkcji. W opisie filmu widnieje, iż nasz bohater „uwalnia alter ego”, ale ja tego tak nie odczytuję. Od początku Wilson miał swoje specyficzne poczucie humoru i nie krył się z zamiłowaniem do rzeczy, które nie pasują do wizerunku herosa z komiksu. Wade słucha „Wham!”,  przy ponownym spotkaniu z ukochaną chce jej puścić „Careless Whisper”, a przód taksówki zalicza wchodząc… zresztą co ja będę zdradzać.

Dodatkowo film posiada bogaty zasób aluzji dla każdego miłośnika popkultury. Będzie i o Wolverinie i o magazynie „People”, Ryan Reynolds odniesie się dowcipnie do swojego występu w klapowatej „Zielonej Latarni”, a i nie zabraknie autoironicznych napisów początkowych. Choć jest klisza, będzie ona całkiem niebanalna, w końcu nie chodzi o to, żeby być typowym.

who-mutants-deadpool

W produkcji tej odnajdziecie standardowe cameo Stana Lee, a także kilka pobocznych postaci dodających barw filmowi. Zatem prócz czarnego charakteru z brytyjskim akcentem oraz jego pomocnicy, znajdzie się też ktoś z „X- Men(ów)”: chcący sprowadzić Deadpoola na właściwą drogę Colossus, oraz „zbuntowana nastolatka” vel Negasonic Teenage Warhead. Przyznam szczerze, gdyby nie ostatnia dwójka nie miałabym tak pozytywnych odczuć względem  filmu. Wystarczy nadmienić tylko jak zabawnie kontrastują moralne wywody Colossusa z poglądami Wade’a, czy zgrywanie się Deadpoola z młodej X-Menki. Wszystko jest bardzo dobrze przemyślane, nawet utwór hip- hopowy, gdy wspomniana trójka idzie zetrzeć się z przeciwnikami. Jest coś ciekawego w ujęciu tak różnych od siebie osób, których złączył wspólny cel. Niektórych też zastanawia dlaczego postawiona na taką, a nie inną muzykę. No cóż, jak dla mnie to jest właśnie strzał w dziesiątkę, wystarczy spojrzeć na dopasowanie tytułów („X Gon’ Give It To Ya”).

Deadpool to są oczywiście przede wszystkim komentarze samego… Deadpoola. Wiem, brzmi śmiesznie, pewnie czytaliście  od groma recenzji zwracających uwagę na to, że Wilson odnosi się bezpośrednio do widzów, czyli burzy czwartą ścianę. Ten znak rozpoznawczy naszego anti- hero to miód na me  serce, nie raz bowiem zastanawiam się, co właściwie dzieje się w takiej, a nie innej chwili. To właśnie podoba mi się w tej produkcji: pokazuje język w stronę przesadnej patetyczności i nie próbuje robić za coś więcej, niźli blockbustera.

Oczywiście nie będę kryła swojego uprzedniego malkontenctwa: nie byłam przekonana, czy Ryan Reynolds sprawdzi się w roli tytułowego bohatera. Problemem był też fakt, że nie zapoznałam się z komiksowym pierwowzorem i do tej pory nie wiem, czy słusznie robię puszczając tę opinię w obieg. Co prawda i tak pewnie bym kliknęła „opublikuj”, ale to na marginesie.

Siła produkcji nie tkwi w efektach specjalnych: owszem są na poziomie, ale widać w tym filmie przede wszystkim serce i pasję osób odpowiedzialnych za powstanie dzieła. Ryan Reynolds rewelacyjnie pokazał gamę charakterów u Deadpoola- nie jest w końcu łatwo być zabawnie upierdliwym, wrednym, miłym, okrutnym, czy jednocześnie zadurzonym. To sprawia, że pojawia nam się wytwór z iskrą, choć głosy niezadowolenia są dla mnie poniekąd zrozumiałe.

Nie każdy ma ochotę oglądać miazgę, czy nieprzyzwoite słowa na ekranie. W końcu główny obiekt uczuć Wade’a czyli Vanessa, też nie jest eteryczną panną bez złych wspomnień. Oczywiście wątek romansowy nie został jakoś spektakularnie zaprezentowany (team Peter Parker and Gwen Stacy!)  i to powoduje, że film ów nie będzie przełomowy, ale jako rozrywka dla lubiących sobie od czasu do czasu dać luzu sprawdza się dobrze.

Czy zatem warto obejrzeć „Deadpoola”? Trzy czwarte wchodzących tu i tak już go widziało, a jedna trzecia ma tę opinię w głębokim poważaniu. Ale mówię wam, że warto, lubię sobie od czasu do czasu wyjść z jaskini, jako żem  blogerka ninja.

Ps. „Deadpool” jako męska odpowiedź na „50 twarzy Grey’a”, seriously? Niektórym jednak brak polotu.

Wiesz, Nana…

nana

Zastanawiam się, czy jest sens pisać o czymś, co nie tyle wyleciało z głowy, a raczej nie mogło z niej wyjść. Brzmi bez sensu? Być może, ale chodzi mi o sytuację, gdy pomimo przestoju w konsumowaniu dóbr popkultury wciąż trudno nam zapomnieć o tytule, który widzieliśmy jakiś czas temu. W moim przypadku chodzi tu o „Nanę”- anime stworzone na podstawie mangi Ai Yazyawy, twórczyni cudownego (wizualnie) „Paradise Kiss”. Problem z tym dziełem jest o tyle trudny, że nie potrafię o nim opowiadać w czysto recenzencki sposób. Kolejny raz ujawnia się mój brak obiektywizmu. To nie jest coś z czego jestem dumna, ale zawsze było kartą przetargową w zestawieniu z lepszymi tekstami.

Zacznę od tego, że kreska, jaką posługuje się autorka jest dość specyficzna. Niektórzy nadają jej miano „anorektycznej”, co być może uogólnia, acz nie da się ukryć, że większość postaci w „Nanie” właśnie tak wygląda. Wyszłabym nawet z założenia, że im chudsza jest osoba, tym będzie atrakcyjniejsza dla tamtego uniwersum. Z drugiej strony, gdy weźmiemy pod uwagę lansowany obecnie kult ciała, nie powinno dziwić, że Ai Yazawa w taki sposób prezentuje swoją wizję piękna.

Ale wróćmy do początku. Historia rozpoczyna się kiedy dwie, z pozoru różne dziewczyny wpadają na siebie w pociągu do Tokio. Pierwsza z nich- Nana Komatsu, to wesoła dwudziestolatka, non stop mówiąca o swoim chłopaku Shojim. Druga z nich- Nana Osaki to stonowana, nieco onieśmielająca punkówa, mająca słabość do papierosów. W trakcie długiego postoju bohaterki bliżej się poznają, a zrządzeniem losu spotkają jeszcze nie raz w nowym mieście.

Ciekawym aspektem opowieści będzie przede wszystkim życiowa niepewność. W żadnym wypadku obie Nany nie będą od razu odnosić sukcesów. Komatsu, zwana pieszczotliwie Hachi (z powodu swojego „psiego” usposobienia), pomimo rzucenia się w ramiona ukochanego od razu zderzy się z rzeczywistością. Shoji będzie przychodził zmęczony, ona mu coś ugotuje, ale szybko zda sobie sprawę, że nie tak winno wyglądać bytowanie kochanków. Postanowi zatem znaleźć sobie lokum oraz pracę i tak, jej współlokatorką będzie nie kto inny, tylko właśnie druga Nana. Cudowne w tym wszystkim jest to, że przyjaźń kobiet będzie momentami też egoistyczna, bo tak (moim zdaniem) wygląda nasza egzystencja. Hachi- Nana będzie zatem zafascynowana faktem, że Nana Osaki pragnie robić muzyczną karierę, będzie nawet zazdrościła, że Osaki ma też inne fanki, ale wszystko to sprowadza się do jednego punktu. To, że ktoś pragnie spełnić swoje najskrytsze marzenia nie oznacza, że przyjdą one z łatwością.

3da840a84312c0_full

Bo oto do naszych dwóch Nan, dojdą też inni protagoniści w mniejszym bądź większym stopniu wpływający na przebieg fabuły. Mamy więc kolegę z dzieciństwa Osaki- perkusistę Yasu, który trzyma w ryzach stabilną (na pokaz) dziewczynę, jej szkolnego znajomego Nobu, który mimo bogatych rodziców wybiera trudniejszą drogę, oraz młodego acz doświadczonego życiowo Shina, wplątanego w zawiłe relacje ze starszymi kobietami. Wraz z Naną Osaki są członkami bandu Black Stones, a  ich prasowym rywalem jest Trapnest- popularna grupa  z eteryczną wokalistką Reirą na czele. Jednak nie ona jest tutaj istotną osobą dla świata dwóch kobiet, ale to już musicie zobaczyć sami.

Przebieg serii rozpoczyna się retrospekcjami. W formie listu do Nany Osaki, Hachi stara się opisać swe refleksje z czasów, gdy razem mieszkały. Co ciekawe, nasze pojęcie o paniach zmienia się wraz z zastąpieniem narratora. Z obiektywnego punktu widzenia Hachi wydaje się więc naiwną, niestałą w uczuciach trzpiotką, nie mogącą przystosować się do życia. Tak naprawdę to od razu polubiłam jej osobę, właśnie z powodu wspomnianej oceny. Nie byłam też entuzjastką jej rzekomej przyjaciółki Junci, która nic tylko beształa Nanę i nie potrafiła dać oparcia. Gdybym była sama, w wielkim mieście, nie czułabym się przyjemnie, zwłaszcza w chwili, gdy spotyka mnie związkowy kryzys. Prócz tego uważam, że kwestia [spoiler] zdrady Shojiego została przez Juncię potraktowana po macoszemu [/koniec]. Czułabym się co najmniej okropnie, gdyby znajoma sprowadzała wszystko do stwierdzenia „co też ona odwaliła”. Pewnie przesadzam, ale tak właśnie to widzę.

Zupełnie inaczej prezentują się uczuciowe losy Nany Osaki. Choć zdawać się może sztampowym przykładem twardej laski, tak naprawdę skrywa mnóstwo traum. Odrzucona przez matkę była dłuższy czas zdana jedynie na siebie i dlatego zawsze się izolowała. Widać to zwłaszcza w jej (konfundującym) związku z Renem, który wpływał na Osaki w skrajny sposób. Ta dwustronnie nasycona namiętność napędzała każdą ważniejszą decyzję Nany. Poza tym, gdy Nana poczuła, że Hachi się od niej oddala, potrafiła zrobić wszystko, żeby ją zatrzymać. Jak widać nie tylko Komatsu jest pełna konkretnych oczekiwań. Podoba mi się takie miksowanie perspektywy, bo odkrywa, że bardzo lubimy przywdziewać maski.

Jak pewnie się domyślacie, lwia część serii skupia się na muzycznym środowisku. Widzimy więc od podszewki jak wygląda życie bandu, co trzeba poświęcić aby dojść na szczyt, choć rzecz jasna nie nadejdzie to tak szybko. Początkowo są rozterki i frustracje, obawa przed poważniejszym występami, czy konieczność podporządkowania się schematom. Widać to chociażby wtedy, gdy menadżerowie Black Stones i Trap Nest nie pozwalają parze z przeciwnych zespołów spotykać się, w obawie przed reakcją mediów. Wszystko jest też pełne wyrzeczeń- przykładowo przystojny i zimny Takumi skupia cały wolny czas na promocji Trap Nest, a Yasu z Black Stones będzie zmuszony porzucić prawo, aby zająć się sprawami grupy.

Bardzo dobrze sprawdza się rockowy motyw w pierwszym openingu. Tekst „I need your love, I’m a broken rose” wielokrotnie szumiał mi w smutniejszych chwilach, nie ukrywam też, że parę razy uroniłam łezkę. Moim faworytem jest również głos Nany Osaki, zdubbingowanej przez Romi Pak. Warto dodać, że każdy z członków Trap Nest i Blast zasługiwałby na swój oddzielny serial: są to bardzo autentyczne gamy osobowości, z którym można się utożsamić.

Niestety, tych którzy być może mają ochotę zabrać się za czytanie mangi, muszę uprzedzić, iż nie została ona dokończona przez autorkę z powodów zdrowotnych. Marzy mi się, by Ai Yazawie udało się kiedyś zwieńczyć „Nanę”, bo jest to historia godna najzacniejszej noty.

Chcąc zostać behawiorystą.

Twórcy „Hannibala” nie zwalniają tempa. Choć pierwsze odcinki drugiego sezonu rozpoczęły się istną petardą, nie czułam się wciągnięta środkowymi epizodami. Mimo odłożenia seansu na wiele tygodni, nie miałam problemu z wejściem w dalszą akcję, która z minuty na minutę stawała się coraz bardziej absorbująca. Nie wiem jak Fuller i spółka to robią, ale udało im się wytoczyć istną armatę na zakończenie historii. Jest niezwykłą dla mnie rzeczą takie zaprezentowanie fabuły, by widzowi pozostała w głowie jedynie mocna końcówka. Muszę się też przyznać, że w niektórych scenach naprawdę się emocjonowałam, a uczucie dramatyzmu pozostało mi do teraz. Dziś będę więc odnosić się do swoich refleksji dotyczących finału „Hannibala”, więc jeżeli nie macie za sobą drugiego sezonu lepiej nie czytajcie dalej.

To co od razu przykuło moją uwagę to fakt, że postaci naprawdę przeszły przemianę w stosunku do pierwszych odcinków. Will nie miota się (dosłownie i w przenośni) w klatce, stał się wyciszony, bo wie jaką przyjąć taktykę. Freddie Lounds jest nad wyraz spokojna jak na dziennikarkę stosującą zagrania poniżej pasa. Jacka już nic nie zatrzyma by pokonać Hannibala- czując, że traci najbardziej kochaną osobę w życiu, jest w stanie posunąć się do wszystkiego. Alana przestała zwalać wszystko na niestabilnego Willa, zdała sobie sprawę, że została oszukana tak jak większość ludzi. Sam Lecter zaś został obnażony. Will go poznał i odkrył w nim te cechy, które mocno chował. Co bowiem widzimy, gdy Hannibal zniża się do Willa? Smutek, prawie płacz, Lecter wciąż chyba nie może uwierzyć, że został zdradzony przez swojego towarzysza. Czyżby odruchy kanibala stawały się (o ironio) ludzkie? To katharsis dopełnia się poprzez postać Abigail, która była ważna tak dla Lectera, jak i dla Grahama. Niejednokrotnie bowiem Will ma wręcz pretensje do swojego mentora za to, że tak potraktował ich „córkę”. Graham w trakcie pierwszego sezonu znalazł wspólny język z Abigail, bo cóż innego mogłoby ich łączyć, jak nie traumatyczne doświadczenia.

Fakt, że Hannibal ukrywał rzekomo zabitą dziewczynę świadczy o jego enigmatyczności. Planowanie naprzód jest owszem- godne podziwu, choć można odnieść wrażenie, że Lecter do końca nie przewidział, jak zachowa się Will. Mimo, iż niezbyt zdziwiło mnie, co pod koniec postanowił zrobić Hannibal, poczułam ukłucie w brzuchu- być może dlatego, że historia wryła mi się w pamięć. Scena pożegnania Lectera i Willa jest pełna emocji, napięcie między tą dwójką rośnie, a zwyczajne gesty takie jak dotykanie twarzy, czy objęcia wypadają nad wyraz niezwykle. Wcale się nie dziwię, że internet tak chętnie posługuje się fragmentem, w którym Will „przywiera” do Hannibala, bo wydaje się to niezwykle intymna sprawa. Powiecie, jak to jest możliwe, że zadanie komuś rany może mieć taki charakter? Odpowiedź na to znajdziecie w jednej z rozmów, gdy Graham zapytany przez Lectera o najlepszy sposób na morderstwo mówi o zabiciu gołymi rękami. Nie pistoletem, który odbiera cały sens spełnienia zemsty, tylko zanurzenie się w osobę ofiary/killera. Kwestia takich wyznań rozpoczęła się zapewne od odcinka z pracownikiem muzeum, mającym problemy z tożsamością.

Im dalej w serial tym straszniej, a nawet i halucynogennie. Wydarzenia z pogranicza realizmu i surrealizmu szybko się mieszają, nie wiemy już co jest prawdą a co nie, a dopełnia to finał sezonu. Wszystko bowiem zdaje się groteskową radością Hannibala, przechodzi on między swoimi ofiarami, a w deszczu refleksyjnie zamyka oczy w kierunku nieba, mijając leżącą na schodach Alanę. Dodajmy do tego przejmującą muzykę, a dostaniemy dziwny sos, nie pasujący do typowych kryminałów. To właśnie wyróżnia „Hannibala” od innych pozycji, bo twórcy doskonale zdają sobie sprawę z chwytów, które wymieniłam. W żadnym wypadku nie mamy do czynienia z ordynarnym dochodzeniem, bo też i zabójca nie jest w żadnym stopniu ordynarny. Gdy Hannibal powiedział Willowi, że mu wybacza wiedziałam, że zostałam już kupiona.

Trzynasty epizod za motyw przewodni wybrał sobie odgłosy zegara. Czas jest bowiem rzeczą nieuchronną, a stwierdzenia Hannibala odnośnie tematu przypominają mi fragment z innej produkcji. W filmie „Przysięga” bogini, która obdarowała niezwykłą urodą Qingcheng, mówi jej, że wróci do swojego poprzedniego życia, jeżeli czas zacznie biec wstecz. Być może nie ma to żadnego związku z serialem, ale daje wrażenie bezsilności człowieka wobec niektórych rzeczy. Jack Crawford, siedzący obwiązany krawatem by się nie wykrwawić, prawdopodobnie nie zdąży zamienić słowa z umierającą na raka Bellą. Alana raczej na pewno nie przeżyje, w moim mniemaniu jest chyba najbardziej tragiczną postacią spośród reszty, bo uwierzyła Hannibalowi, a potem miotała się między swoimi domysłami. Will i Abigail zaś słaniają się powoli w pokoju próbując sobie pomóc, choć nie jest to możliwe w tak dewastacyjnym stanie. Fakt, że Hannibal rozpoznał podstęp Willa znów mówi nam, że nie mamy do czynienia z krzywym autentyzmem, tylko elementami oniryzmu i być może weird fiction.

Najbardziej fascynującą (dla mnie) sprawą była zasadzka Willa. Od początku dawał on do zrozumienia, że chce dopaść Hannibala, lecz zdobycie zwolenników tezy przychodziło dość topornie. Gdy Graham stawał się poplecznikiem Lectera uwierzyłam w jego zrezygnowanie, to, że postanowił płynąć z prądem i zostać behawiorystą. Will momentami zachowywał się niczym kukiełka lewitująca przy objęciach swego pana, którym był rzecz jasna sam Hannibal Lecter. Jego zatracenie się we władzy, zdobycie naśladowcy było iście epickim zagraniem ze strony Willa, niestety zniszczonym nadprzyrodzonymi zdolnościami Hannibala. I choć spodziewałam się dość krwawej końcówki, nie sądziłam, że będzie mieć ona tak dosadne fanfary.

Za niecałe dwa tygodnie rozpocznie się trzeci sezon, którego już nie mogę się doczekać. Bon appétit!

„-Wierzysz, że mógłbyś mnie zmienić tak jak, ja zmieniłem ciebie?

-Już cię zmieniłem.”

Opowiem wam jedną z szarawych historii…

… o dwóch panach, którzy poznali się przy zbrodni. Jeden zwał się Rust Cohle i widział świat w ciemnych barwach, drugi z nich-Marty Hart miał po dziurki pesymizmu swojego partnera. W końcu, gdy po trzech miesiącach znajomości wiesz tylko, że twój współpracownik ma mieszkanie składające się jedynie z łóżka, spróbujesz do niego dotrzeć, żeby jakoś przetrwać dochodzenie. W tej bowiem chwili znajdujemy się w połowie lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku. Stan Luizjana. Ogromne przestrzenie, samotne domostwa i wezwanie z powodu znalezienia ofiary. To jednak nie jest typowe morderstwo, zabito prostytutkę, której nałożono rogi- do tego ciało jej w niektórych miejscach związano i ozdobiono satanistycznymi symbolami. Zaczyna się więc robić niebezpiecznie nie tylko z powodu niecodziennej zbrodni. To mogło się kiedyś powtórzyć, mogło być (też) przede wszystkim solidnie zaplanowane, a sam Rust będący asem w swej dziedzinie okaże się większym nihilistą, niż ma to w zwyczaju.

Tak właśnie rozpoczyna się oś fabularna „True Detective”- produkcji określanej mianem kultowej, przez większość być może już obejrzanej. Ja jednak (nie pierwszy raz zresztą) zabrałam się za serial, o którym nic nowego nie napiszę. Mimo to, otwierający ciąg zdarzeń fragment nie przypadł mi do gustu, wydawał się przekombinowany, a para-monologi Rusta nieco męczyły, choć nie były totalnym bełkotem. Co mnie jednak przekonało do powtórnego seansu, to wybijająca się (już wtedy) gra aktorska Woody’ego Harrelsona i końcówka pierwszego odcinka: w końcu Rust pokazał pazury na jakie czekałam.

Bardzo podoba mi się wprowadzenie tak zwanego odwróconego postrzegania. Nasze stereotypowe myśli odnośnie dwójki bohaterów, wraz z rozwojem epizodów zmieniają się w zależności od wydarzeń. Poznajemy więc nie tylko sposób prowadzenia śledztwa przez Rusta i Marty’ego. Widzimy ich życie prywatne po złożeniu broni, a to powoduje, że nasz osąd względem ich podejścia może się po pewnym czasie zmienić. Co innego bowiem prawić morały odnośnie właściwego obcowania z ludźmi, gdy jest się człowiekiem raniącym najbliższych. Może i Rust momentami sprawia wrażenie co najmniej przerysowanego i jest irytujący w swej (fatalistycznej) manierze, ale nie da się ukryć, że przejawia bardziej empatyczne zachowania, niż jego znajomi z pracy.

Narracja jest równie niespieszna, co ciągnąca się rutyna Luizjany. Tam nie ma wielkomiejskiej dynamiki, a jak mawiał Rust, wygląda na obszar głęboko oddalony od Ziemi. Wpływa to zresztą na całokształt serii- nie bez powodu pewnie scenarzysta Nic Pizzolatto postanowił osadzić przebieg zdarzeń w tej aglomeracji. Wraz z Hartem i Cohlem zanurzamy się w bagniste odmęty tajemnicy, zaginionych dziewczyn i bezsensu istnienia. To być może nie brzmi zbyt zachęcająco, ale daje wyraz prawdziwych doświadczeń. Śledztwa w „True Detective” nie okażą się wcale spektakularne, często nasi policjanci będą dreptać w miejscu, próbując dokopać się do prawdy, martwiąc się przejęciem dochodzenia przez mniej kompetentny zespół. Tak naprawdę bowiem cała historia rozgrywa się w dwóch okresach: roku 1995 i 2012. W bardziej współczesnym wieku widzimy więc Rusta i Cohle’a kamerowanych przez młodszych kolegów, chcących dopytać się o szczegóły wspomnianej już sprawy. Jest to niezwykle ciekawy zabieg, ponieważ poznajemy (subiektywną) perspektywę obu panów, którzy w dodatku ze sobą już nie rozmawiają.

Samo wykonanie przywodzi mi na myśl jedno z dzieł Paula Thomasa Andersona. Jeżeli oglądaliście „Mistrza” być może zetknęliście się z plakatem prezentującym nie w pełni wypełnioną szklankę. Co to za substancja znajdująca się w obiekcie- trudno stwierdzić, lecz wygląda jakby była tym czym karmili się sam Rust i Marty (piwo i inne używki). Dodatkowo serialowa taśma sprawia wrażenie celowo zamglonej, dopełniają ją też wizje osamotnionego Rusta. Moja początkowa krytyka odnośnie serialu wiązała się ze skojarzeniem z „Hannibalem”. Mamy bowiem przytoczone wcześniej rogi (a raczej poroża) oraz bohatera żyjącego na granicy jawy oraz snu- w dodatku obdarzonego ponadprzeciętnymi umiejętnościami. Na całe szczęście „True Detective” nie okazał się cieniem produkcji Fullera, tutaj postawiono nie tyle na grozę, ale raczej na mistyczny smutek. Smutek spowodowany nieuchronnością pewnych wydarzeń, niesprawiedliwością i faktem, że naszych protagonistów można by spokojnie nazwać antybohaterami. Rust i Marty nie są w żadnym stopniu kryształowi, czasem będą odpychali swoimi czynami, bo są z krwi i kości. To z pewnością pozwoli nie tyle ich mocniej zrozumieć, co w jakimś stopniu się zżyć- bo też będą popełniali błędy w całym tym tragicznym syfie.

Soundtrack to kolejny ciekawy element serialu. Wraz z nutami country, typowymi dla kowbojskich potańcówek, zetkniemy się z utworami współczesnymi podpartymi ambientowym niepokojem. Jest to kolejny dowód na to, że muzyka łącząca elektronikę i indie świetnie nadaje się do serii detektywistycznych. Wystarczy spojrzeć na czołówkę, która poza dźwiękiem prezentuje nam nałożone obrazy oraz wizerunki z pogranicza psychodelii. Same rysunki Rusta i motywy satanistyczne powodują, iż doświadczamy czegoś więcej niż (około godzinnego) dochodzenia.

Bardzo popularne jest stwierdzenie, że „True Detective” przypomina „Twin Peaks”. Zapewne chodzi tutaj o przypadłości Rusta, fakt, że wcześniej widywał on zjawy, a jeden z przestępców mówił nawet o widzeniu jego duszy. Choć nie da się ukryć, że metafizyczne rozważania są bardzo istotne w tym serialu, byłabym ostrożna z takim przyklejaniem etykietek. „Twin Peaks” pomimo czającego się zła wokół był zaplanowaną komedio- groteską, TD celuje zaś w mocno depresyjny nastrój ukazujący destrukcję życia i nieuchronność porażki. Inaczej też prezentują się postaci kobiece: o ile w TP były one indywidualistkami z charakterem, o tyle w „True Detective” funkcjonują bardziej jako dopełnienie męskiego protagonisty. Najwięcej czasu antenowego posiada żona Marty’ego Maggie, oraz [spoiler] jego kochanka Lisa [koniec spoilera]. Jedna stara się dotrzeć do męża i ma dość bycia okłamywaną, druga zdawać się może przeciwieństwem tej wcześniejszej, co podkreśla miotanie się Marty’ego między obowiązkiem, a traumami. Takie konfiguracje nie są w żadnym stopniu oryginalne, dlatego „Detektyw” nie jest serialem, który wybija się na tle konstrukcji żeńskich bohaterek. Na obecną chwilę jestem ciekawa w którą stronę pójdą twórcy drugiego sezonu i jak poradzi sobie Rachel McAdams w roli szeryfa.

Nie da się ukryć, że siła tytułu tkwi w dialogach. Są one głównym rozgrywającym całego serialu, pozwalają zgłębić bohaterów oraz ich poglądy. Matthew McConaughey i Woody Harrleson stworzyli fantastyczne, bipolarne duo: czasem się kłócą, czasem nienawidzą, czasem będą mieli dość swojego zawodu. Ale jest coś co spaja ich jestestwo, przez co tak świetnie ogląda się ich życiowe zmagania. Naturalność, zwyczajne problemy, czy trudności z zachowaniem dystansu do sprawy. Ta niewymuszona przyjaźń dwójki mówiąc kolokwialnie robi całe dzieło i powoduje, że wrócicie do niego po pierwszym- być może nieciekawym wrażeniu.

„True Detective” nie będzie „moim” serialem, nie spowodował we mnie aż tak szerokich doznań co inne dobra kultury, ale z pewnością jest produkcją godną zainteresowania. Nawet w krainie pełnej żółci.

Przygoda X

 Można gdybać czemu twórcy lubią science- fiction. Można się też zastanawiać co skłania ich do przeplatania tego nurtu z prawdziwymi zdarzeniami. Można również dziwić się dlaczego raz kolejny zabieram się tytuł, czerpiący z innych dzieł i nie wnoszący nic nowego do gatunku. Choć tak nie do końca.

Pomysł na dzisiejszego bohatera notki wziął się przypadkowo. Przeglądałam bowiem listę gier przygodowych- a raczej ich ranking i w pewnym momencie natrafiłam na „Nibiru: Wysłannika Bogów”. Wiedziona impulsem postanowiłam zaopatrzyć się w ów tytuł i opisać swe refleksje w kilku słowach. Nie liczcie jednak na rewolucyjne dokonania, bo „Nibiru” to pozycja z gatunku tych dobrych, acz średnich.

Kiedy Martin Holand został wysłany w okolice Pragi nie spodziewał się, iż to zdarzenie wpłynie na dotychczasowe życie. Zresztą nie tylko jego- jak wiadomo niezwykłe odkrycia powiązanie z szemranymi personami mogą doprowadzić do wydarzeń na skalę globalną. Ale po kolei. Nasz protagonista Martin- młody student dwóch kierunków, za namową profesora wybierze się na pewną wyprawę. Wyprawę samotną, ponieważ profesor wujek- imieniem François de Wilde nie był w stanie tak żwawo się ruszać. Zatem Martin (niekoniecznie w totalnych skowronkach) opuszcza francuskie rewiry i zmierza do Mostu Karola znajdującego się w Czechach. Tam właśnie miał spotkać się z informatorką wuja- Barborą Kanską. Jak pewnie się domyślacie o Barborze słuch zaginął, nie było jej w umówionym miejscu, w dodatku podobno kogoś się tam bała. Skąd to całe zamieszanie? Okazuje się, że na terenie Czech znaleziono pewien bunkier z czasów II wojny światowej. Co ciekawe należał on do nazistowskich okupantów i (surprise, surprise!) był prawdopodobnie miejscem nielegalnych eksperymentów, bazujących na kulturze Majów.

Co zatem robi nasz protagonista? Chodzi po moście przeczesując teren i próbuje dowiedzieć się gdzie podziała się Barbora. Jednak takie sytuacje prowadzić mogą do krwawego finału co oznacza, że zabawa się skończyła. Tu muszę wtrącić swoją króciutką dygresję, że podoba mi się, iż w tej grze ludzie naprawdę giną. Wiem, że brzmi to co najmniej okropnie, ale chodzi mi o zachowanie swoistego realizmu. Dzięki temu gracz właściwie wczuwa się w podaną sytuację, wiedząc, że przeciwstawianie się obsesji może prowadzić do strat.

Znów zatem musimy działać poza ramami prawnymi, uciekamy przed policją i szukamy drogi do archiwum. W końcu skoro za niektóre informacje można stracić życie, Martin również będzie  działać na (tak zwaną) własną rękę. Jeśli już o eskapadach mowa, najlepiej sprawdza się epizod w przytoczonym wcześniej bunkrze. W strzeżonej przez wojsko kopalni problemem będą nie tylko wścibscy archeologowie, ale też morderstwo- ktoś zacznie podszywać się pod innego osobnika, kraść tożsamość i tak, będzie próbował przeszkodzić również Martinowi. W momencie, gdy trafiamy w czeluści nieznanego bunkru czuć faktyczny dreszczyk i akcja nabiera rumieńców. Mamy zatem kręte drogi, stare mechanizmy i dziwne kluczyki otwierające coś więcej niż baśniowy skarbiec. Najbardziej przypadły mi do gustu retrospekcje ze starego dziennika szalonego naukowca Dietricha Raumharta, opisującego swą klaustrofobiczną [psycho] fazę. Raumhart mówi zatem o swojej wielkości i niedocenieniu, a w tle przeplata się moment narastającego upadku III Rzeszy.

To jednak połowa naszych zmagań, w dodatku okraszona quick time eventami. W niektórych momentach trzeba będzie zatem w jak najszybszym czasie uporać się z przeciwnikami, bo jak nie, nie uda nam się spełnić misji profesora. Szczerze mówiąc średnio się to klei z resztą dynamiki w grze, bo postaci w „Nibiru” są przesadnie wolne.

Podczas zmagań odwiedzamy kilka istotnych lokacji. Mamy zatem Pragę, Most Karola (w dodatku dość wiernie odwzorowany), wspomniane archiwum, Paryż oraz Meksyk. Twórcy z Czech nie omieszkali w swoim dziele zawrzeć kilku stereotypowych elementów. Jak mamy Niemców rzecz jasna muszą mówić z akcentem, w którym angielskie „t” wypada nietypowo, a w paryskim hotelu Martin spotyka między innymi polskiego klienta zalanego w trupa. W tym momencie wzrasta mój podziw dla włodarzy z Revolution Software, którzy świetnie przełożyli owo schematyczne postrzeganie na dowcipny komentarz społeczny.

Co do techniki wykonania, najlepiej wypada interfejs i sterowanie. Jak to zatem w point’and klick bywa zmuszeni jesteśmy zestawiać ze sobą przedmioty, przy czym dobre ich złączenie sygnalizują świecące ikonki. W grze Martin przygląda się niektórym obiektom tylko po to, by wygłosić stosowną opinię. Grafika przypomina tę z „Tunguski”, co brzmi dość ciekawie, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że „Nibiru” powstało rok wcześniej. Mamy więc dwuwymiarową okolicę o soczystych barwach, splecioną niekiedy delikatną mgiełką, by podkreślić porę dnia (np. gdy stoimy przed archiwum). Czasem też spotykamy filmowe przerywniki w stylu przemieszczania się po mapie świata. Te wymienione kwestie faktycznie są do siebie podobne, jednak w „Nibiru” postaci wypadają dużo bladziej. Już pomijając brak większej ilości protagonistów, irytuje kwadratowa (chwilami) postura samego Martina- chodzi on też dość topornie, a reszta „ludzkiego tła” wygląda na doklejoną z Painta.

Czy są zatem pozytywy? Oczywiście. Historia wciąga od pierwszej minuty, jest odpowiednio niezwykła intryga, w dodatku epizod w kopalni przywodzi na myśl „Zimowego żołnierza”. Co do zagadek, nie są one specjalnie trudne czy absorbujące, może za wyjątkiem tych pojawiających się w meksykańskich piramidach (kuleczki, bleh). Szkoda również, że końcówka, mająca być dobrym zwieńczeniem serii jest…cóż, powiedzmy że pełna niedosytu.

Starzy wyjadacze być może nie będą aż tak zafascynowani „Nibiru”, ale jeżeli jesteście ludźmi łaknącymi ciekawej fabuły- przy wtórze bębnowej elektro muzyki, możecie „Wysłannikowi bogów” dać szansę.

Siódmy karnawał blogowy.

Bez zbędnych ceregieli, ponieważ mój nos zaczął ostatnio żyć własnym życiem.

http://www.mymodernmet.com/profiles/blogs/elaborate-costumes-at-the

1. Niedoskonały odbiornik, czyli odbiór kultury przez aparaty słuchowe– czyli jak podaje tytuł. Bardzo ciekawe czytało mi się tę lekturę, ponieważ jako osoba mająca dość emocjonalny stosunek do muzyki/ dźwięku nie miałam (wcześniej) możliwości poznania takiej perspektywy.

2. Bolało, czyli zwierz ogląda rodzime seriale– to tak ku pamięci jakby mi ktoś próbował udowodnić, że fakt, iż nie oglądam polskich produkcji robi ze mnie snobkę- ignorantkę.

3. Indyk na patyku #10- Hotline Miami 2– ze swojej strony chciałam podziękować Salantorowi za wstawianie „dobrej muzy”.

4. Geek, postgeek, notgeek– tekst nawiązujący do wpisów, z których wywiązała się dyskusja bliska mym zainteresowaniom. Polecam zapoznać się z linkami.

5. Taki jesteś mądry– kwestia hejtu, internetów i niedouczenia.

6. Ty też jesteś rasistą„Dzisiejszy wpis sponsorują ponury filmowy Aquaman, chude rączki Wonder Woman, Twoje własne headcannony i Social Justice Warriors.”

7. Co wydawcy robią źle?-vel rzecz o mandze.