Determinacja zwykłego człowieka

MV5BMDBhOTMxN2UtYjllYS00NWNiLWE1MzAtZjg3NmExODliMDQ0XkEyXkFqcGdeQXVyMjMxOTE0ODA@._V1_SY1000_CR0,0,631,1000_AL_
źródło zdjęcia: https://www.imdb.com/title/tt1213641/mediaviewer/rm498615552

Nie bez powodu ludzie chcą wylecieć w kosmos. Dystans, samotność i opuszczenie czasem są potrzebne, żeby spojrzeć na pewne rzeczy z odpowiedniej perspektywy. Dodatkowo, gdy spoczywa na tobie presja, odnosisz wrażenie, że ciśnienie-choć normalne na Ziemi zaczyna rozwalać ci czaszkę bez konieczności wystrzelenia siebie poza atmosferę.

Dlaczego o tym mówię? Ponieważ taki właśnie jest „First Man”. Nie spodziewajcie się w tym filmie fajerwerków i ostrych scen seksu, bo zwykłe życie obfituje w tego rodzaju emocje, które wybuchają bez konieczności naładowania ich tanią iskrą. Również na ekranie.

Kamera prowadzona ręką Damiena Chazelle wprowadza nas już od samego początku w dynamikę pewnego wydarzenia. Jest nim próbny lot nad powierzchnią Ziemi. Ów lot odbywa niejaki Neil Armstrong, zmagający się z opanowaniem techniki w nieznanych dotąd sferach. Dużo łatwiej wszak jest nadawać rozkazy będąc na bezpiecznym gruncie, niż- tak jak Armstrong musieć działać w sytuacjach, z którymi wcześniej nie miało się do czynienia. Nie trzeba bowiem być geniuszem, by wiedzieć, że w latach 60. XX wieku działania astronautów były bardziej niż ryzykowne, a samo poznawanie kosmosu równie nieodgadnione, co pierwsze odkrycia geograficzne.

Mamy zatem, co prawda nie hitchcockowskie trzęsienie ziemi, czyli obecność widza w każdym epicentrum sytuacji. Nie widzimy bowiem ruchu maszyny od zewnątrz tylko, tak jak Armstrong siedzimy w ciasnym kokpicie opatrzonym milionem kabli i innych pomniejszych przycisków. Wcale nie jest spektakularnie, jest w głównej mierze dziwnie, a ja już na początku seansu złapałam się na tym, że stresuję się sytuacją, którą widzę na ekranie.

Bo oglądanie zdezorientowanego niekiedy człowieka, który nie wie czy dnia następnego wróci do rodziny będzie emocjonujące. Co innego słyszeć o jakimś zdarzeniu, a co innego być jego naocznym świadkiem lub prawdziwym uczestnikiem. Działania Armstronga są zatem- jak możecie się domyślać po stokroć bolesne, ponieważ nie tylko wykonuje on niebezpieczny zawód, lecz przede wszystkim każde z jego działań wpływa bezpośrednio na rodzinę. Nie znam osoby, która mogłaby z ręką na sercu powiedzieć, że wszystko co robiła w pracy nigdy nie wyszło poza jej mury, nie oddziaływało psychicznie na osoby, które zna lub nie wywoływało żadnych stanów depresyjnych. Stąd tylko o krok od pełnej izolacji i skierowania się do najbliższego sklepu monopolowego.

Dzięki temu, że „First Man” nie obfituje w natłok bohaterów możemy mniej więcej rozeznać się w ich rysie charakterologicznym. Jest zatem sąsiad Neila Armstronga- Ed White mający w perspektywach odbycie wielkiej wyprawy na Księżyc, żona Neila- Janet Armstrong bez której film byłby o niebo gorszy czy mówiący prostu z mostu i irytujący dla reszty Buzz Astral Aldrin. Czego najbardziej mi szkoda to nie poświęcenia większej ilości czasu ekranowego ostatniej wymienionej przeze mnie dwójce, ponieważ ich potencjał fabularny i aktorski mógł zostać dużo mocniej wykorzystany.

Film nie raz i nie dwa jest po prostu smutny. Smutny, ponieważ przedstawia śmierć, zmaganie się z chorobą, nieporozumienia, braki w komunikacji. Nie można wszak nie zauważyć, że traumatyczne doznania astronautów, ich walka z technologią i nieprzewidzianymi sytuacjami oddziałują na resztę ludzi, z którymi żyją. Są traumy, depresje i ciągła niepewność. Trochę żałuję, że reżyser nie uraczył nas większą porcją wydarzeń związanych z życiem żon astronautów i tym, jak wyglądała ich egzystencja po śmierci mężów. Podobnie jest z pewnym fragmentem filmu, który ze względu na to, że jest spoilerem pozwolę sobie pominąć.

Oszczędny w mimice i słowach Ryan Gosling swoją grą aktorską ukazuje widzom zwykłego człowieka, który swą determinacją z uporem maniaka dąży do celu. To obsesyjne zachowanie porównać można do wielu innych zawodów, dzięki czemu produkcja jest dużo bardziej uniwersalna. Tym samym wszelkie działania związanie ze szkoleniem pilotów, uczeniem się na błędach przy porażkach można przypisać wielu innym branżom, choć szczerze się przyznam, że osobiście nie byłabym skłonna tyle razy znosić fanaberie oraz zachowanie Neila tak jak robiła to Janet Armstrong. Brawa należą się zatem Claire Foy, która stworzyła z Goslingiem idealne duo, potrafiące kilkoma gestami i samym wyrazem twarzy ukazać napięcie i relację między dwojgiem bliskich sobie ludzi.

Kolejny pozytyw idzie w stronę przedstawienia historii lądowania na Księżycu. Ukazywane są bowiem media, prasa i telewizja na przemian chwalące lub depczące plany podboju kosmosu. Są również protestujący ludzie, lata sześćdziesiąte i sensowne argumenty ukazujące wady i zalety faktu, że „biali lecą w kosmos”, gdy inni szarzy obywatele muszą płacić podatki i zmagać się z biedą. Te przytoczone wypowiedzi, nierzadkie nieudane próby wyjścia poza atmosferę oraz katastrofy w formie ludzkich ofiar dają widzowi furtkę do wydania własnego osądu na temat działań NASA i jego pokrewnych instytucji.

Damien Chazelle zrobił coś jeszcze. Przekonał mnie, że leciałam w próżni z Ryanem Gosligniem. Każdy z widzów był w tej samej kapsule, czuł te same krople potu i częściowe podniecenie połączone z trudnymi do przewidzenia konsekwencjami. Świetnie więc sprawdzają się kwestie techniczne związane z zaprezentowaniem startu, lotu, lądowania, otwarciem włazu i… kompletną ciszą. Idziemy zatem z głównym bohaterem nie tylko w głąb krateru na Księżycu, ale i w głąb spraw, z którymi musi się rozliczyć.

Na sam koniec wisienka na torcie w postaci przybrudzonej, nieco ziarnistej taśmy filmowej, a raczej filtru (nie tego z Instagrama), który powoduje, że „First Man” ogląda się jak rasową produkcję z lat 60. Nie byłabym również sobą, gdybym nie wspomniała rewelacyjnej ścieżki dźwiękowej autorstwa Justina Hurwitza. Gdzieś w tle leci syntezator, piła, skrzydła samolotu („Multi-Axis Trainer” <3) i smyczki, a ja z ukontentowaniem włączam je sobie po raz kolejny.

Dodaj komentarz